2 lipca br. na Litwie wprowadzony został stan nadzwyczajny na terenie całego kraju w związku z nasileniem się nielegalnej migracji z kierunku białoruskiego. Tydzień później zaczęto wznoszenie zasieków na granicy oraz zdecydowano się na budowę ogrodzenia. Pod koniec lipca na Litwę przybyli funkcjonariusze Frontexu w celu wsparcia służb granicznych.
W Polsce obecnie odnotowuje się nawet 590 prób nielegalnego przekroczenia granicy w ciągu doby. To nie jest zwyczajna sytuacja, takie rzeczy nie zdarzały się na naszej wschodniej granicy w takiej skali nigdy wcześniej. Jednak znamy takie obrazki z Maroko czy z Turcji, krajów zmagających się z kryzysem migracyjnym przed Polską. I w sytuacji, gdy to tamtejsze granice były atakowane, nikt w Polsce nie miał wątpliwości, że należy ich bronić. We wrześniu 2020 roku Komisarz UE do spraw wewnętrznych, odpowiedzialna za migrację, Ylva Johansson przedstawiła nowy pakt migracyjny, w którym podkreśliła, że granice zewnętrzne Unii Europejskiej muszą być zabezpieczone, a osoby, które nie mają prawa do azylu, muszą zostać jak najszybciej odesłane do krajów pochodzenia. Nie odbiły się te stwierdzenia szerokim echem w polskich mediach. Nie komentowano ich w tonie, który dziś dominuje w przekazach z polsko-białoruskiej granicy – bezduszność, odczłowieczenie, bezradność itp. A już na pewno lokalne gazety nie suflowały narracji krajów, które kryzys imigracyjny wywoływały. U nas niestety już się to zdarza.
Na granicy polsko-białoruskiej mamy dziś niewątpliwy kryzys migracyjny. I to jest fakt niepodważalny. Z jednej strony jednak mowa jest o kryzysie uchodźczym, z drugiej — o nielegalnych migrantach mówi się, że to nie są uchodźcy, bo nie uciekają ze stref objętych konfliktem. Wiemy, że mamy do czynienia z akcją zorganizowaną przez służby Aleksandra Łukaszenki. Do tego w dużej mierze z muzułmanami, zatem „elementem obcym kulturowo”. Dlatego bardzo łatwo zachodzi w myśleniu wielu komentatorów proces dehumanizacji tych osób. Są po prostu elementem wojny hybrydowej, strategii politycznej, więc nie są problemem ludzkim. Otóż w taką narrację także nie wolno wchodzić. Zatem jak się do tematu kryzysu migracyjnego zabrać? Bardzo ciekawie mówi o tym dr Jakub Olchowski z Instytutu Europy Środkowej. W jego opinii „jesteśmy skonfrontowani z dychotomiczną sytuacją. Z jednej strony państwo ma nie tylko prawo, ale i obowiązek chronić swoich granic, zwłaszcza jeśli jest to granica zewnętrzna Unii Europejskiej. To jest fakt. Ale drugi fakt jest taki, że mamy obowiązek nie tylko moralny, ale też prawny, pomagać ludziom. Problem jest w tym, że mamy wśród polityków i w społeczeństwie grupę, która widzi tylko pierwszy obowiązek i mamy grupę wśród polityków i społeczeństwa, która widzi tylko ten drugi. Jak zwykle jesteśmy podzieleni i nie potrafimy patrzeć dalej, niż czubek naszego politycznego nosa. I to jest sukces Putina”.
Tak jest, Putina. Bo chyba nikt dziś nie ma wątpliwości, że kryzysu na naszej wschodniej granicy nie wywołał Łukaszenka sam z siebie. Nie jest aż tak odważny. Prof. Przemysław Żurawski vel Grajewski zwraca uwagę na szereg wydarzeń, które doprowadziły do kryzysu, i które wskazują na jego inspiratora. Jego zdaniem „trzeba rozpatrywać te wydarzenia w kontekście sytuacji politycznej: Najpierw mieliśmy wizytę Borrella w Moskwie, nieporadność Bidena, Nord Stream 2, spotkanie Bidena z Putinem, próbę zaproszenia Putina na szczyt przez Niemcy i Francję i na koniec sytuację w Afganistanie. Ta sekwencja zdarzeń odbierana jest w Moskwie jako słabość Zachodu”. Kolejnym elementem tej układanki jest rozpoznanie bojem przez Rosję reakcji służb, naszych sojuszników i opinii publicznej na kryzys. Gdy operacja się powiedzie i temat zostanie rozeznany w sposób, który pozwoli Putinowi na kolejne etapy, to one się pojawią. Zdaniem prof. Żurawskiego vel Grajewskiego, takim etapem może być wojna. Ja wciąż liczę, że Putinowi wystarczy chaos i kontrola. Jednak w obu przypadkach nie czeka nas spokojna przyszłość.
Materiał oryginalny: Niepewna przyszłość. Felieton redaktora naczelnego — Kurier Lubelski