„Żadne państwo na świecie nie daje się wodzić za nos terrorystom. Rosja na to też nie pozwoli. Nie pozwoli dlatego, bo pierwszy krok w tym kierunku będzie oznaczać początek rozpadu państwa”. Słowa te padły z ust prezydenta Federacji Rosyjskiej Władimira Putina w 2003 roku i dotyczyły domniemanych czeczeńskich terrorystów oskarżanych o zamachy w Moskwie. Nieuznawany wówczas przez Kreml rząd prezydenta Asłana Maschadowa oświadczył, że „rząd Czeczeńskiej Republiki Iczkerii nie m nic wspólnego z zamachami w Moskwie” i kategorycznie i bezwarunkowo odrzucił zamachy terrorystyczne oraz potępił wszelkie akty terroryzmu, niezależnie od tego, kto ich dokonywał. To nie pomogło. Mimo apeli ówczesnego rządu Czeczeni o rozmowy pokojowe i oświadczenia MSZ w stylu – „zwracamy uwagę, że przyczyną zamachów samobójczych jest ludobójcza polityka Kremla w Czeczenii i brak woli ze strony wspólnoty międzynarodowej, by się jej przeciwstawić”, Moskwa dopięła swego. I poszła w swej agresywnej i ludobójczej polityce dalej. Niedługo potem zaatakowano Gruzję, następnie Ukrainę. Dziś hybrydowo atakowana jest Europa Zachodnia.
Pod koniec sierpnia mówił o tym minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak – „Mamy do czynienia z wojną hybrydową, z atakiem na Polskę. Jest to próba wywołania kryzysu migracyjnego. (..) Nie pozwolimy na to, żeby handlarze ludźmi wykorzystywali naiwność i łatwowierność tych, którzy najpierw samolotami są przerzucani na Białoruś, a potem idą tu, na granicę z Polską, licząc na to, że przekroczą granicę, że poprawia swój status materialny. Nie zgadzamy się na to, żeby triumfowali handlarze ludźmi. Nie zgadzamy się na to, żeby wszystko, co wykonywane jest przez reżim Łukaszenki, zatriumfowało”.
To mocne słowa, ale właściwie pozycjonujące zachowanie białoruskich służb. Wykorzystuje się naiwność i łatwowierność. Jednak nie tylko migrantów, ale także opinii publicznej w krajach Europy Zachodniej, szczególnie Polski. Bo łatwo jest wzbudzić emocje. Czytam w jednej z gazet, tej, która postanowiła sprzedać prenumeratę pod hasłem pomocy uchodźcom z Afganistanu, tekst pt. „Ala ma kota i Miriam ma kota. Ala idzie do szkoły, Miriam nie. Bo utknęła na granicy”. W tekście żadnych faktów same emocje w stylu „nie mogę myśleć o tym, że mój kraj trzyma na granicy pod bronią dziewczynkę z kotem w objęciach”, czy „pozwalając jednemu dziecku marznąć, moknąć i bać się, zdradzamy dzieci w ogóle”. Czytam to i jak żywo widzę promowane w tej samej gazecie protesty, na których pojawiały się hasła w stylu „Kot może zostać, reszta wyp…ać”. Przypominam sobie teksty o „patorodzinach 500 Plus”, które zalewają miejsca publiczne w Polsce, bo dostały pieniądze od rządu i teraz już nie ma dzikich plaż z krzykiem mew, bo wszędzie krzyczą dzieci. Nie wspomnę już o akcji promocji aborcji, bo ona najlepiej pokazuje wrażliwość na los dzieci. Dziś na odcinku propagandy trzeba zająć się „uchodźcami”, nawet gdyby trzeba było kłamać, i migrantom z Egiptu czy Iranu wmówić, że przyszli pieszo na granicę z Afganistanu, a nam wmówić, że jesteśmy za to odpowiedzialni, bo wspieraliśmy Amerykanów. Tylko że ta narracja nie jest prawdziwa. I o ile umiem zrozumieć, dlaczego reżim Łukaszenki wykorzystuje migrantów, w tym dzieci, jako żywe tarcze, o tyle nie zrozumiem nigdy, dlaczego robi to polska prasa i wrażliwa społecznie opozycja? Za mało się ta przysłowiowa Miriam wycierpiała w życiu? Trzeba jeszcze ją wykorzystać w propagandzie? Żeby sprzedać nakład, czy żeby zdestabilizować sytuację w „tym kraju”?
Warto stawiać takie pytania, szczególnie w obliczu jasnych deklaracji szefa Platformy Obywatelskiej Donalda Tuska, który najpierw oznajmił, że „Polskie granice muszą być szczelnie i dobrze chronione. Kto to kwestionuje, nie rozumie, czym jest państwo”, a kilka dni później dodał – „nie może być tak, że sytuację na naszych granicach, sytuację bezpieczeństwa granic, sytuację humanitarną wykorzystuje się do gry politycznej”. I trzeba mu przyznać rację, ale kąsek jest zbyt łatwy i zbyt blisko podstawiony pod nos, by politycy go zignorowali. Stąd działania zaczepne z drugiej strony granicy.
Kilka dni temu media obiegły zdjęcia „happeningowych polityków”, którzy postanowili podnieść popularność, lansując się na granicy wschodniej. Biegali przed kamerami z reklamówkami, nosili po pograniczu śpiwory, próbowali nielegalnie dostać się na Białoruś pytając – kto i jakimi metodami ustalił przebieg tej granicy i dlaczego ona jest zamknięta. Ano jest zamknięta, bo reżim który sprawuje władzę na Białorusi nie jest demokratyczny. Bo zamiast robić z siebie głupca biegając z siatkami pełnymi propagandy wzdłuż słupków granicznych, wypadałoby zająć się polityką na poważnie, skoro już się do niej trafiło, i zainteresować się losem Białorusinów, a nie tylko wystawianym przez reżim w charakterze żywych tarcz migrantów. Gdyby każdy z lansujących się dziś na migracyjnej krzywdzie polityków odrobił pracę domową, wiedziałby skąd ta granica na wschodzie, dlaczego przebiega akurat w tym miejscu, kto ją ustalił i jakimi metodami. I wiedziałby, dlaczego Białoruś nie ma bliskiej perspektywy na jej otwarcie na zachód. A gdyby już się tego dowiedział, zadawałby wreszcie publicznie pytania, na które odpowiedzi są kluczowe — dlaczego nagle los przysłowiowej Miriam, karmiącej propagandę lewicowych mediów, przysłania dramat więzionych i mordowanych obywateli Białorusi? Tu jest klucz do zrozumienia sytuacji na wschodniej granicy. Tu i w umowach gospodarczych, w realizowanych interesach poszczególnych państw, w gazie, w energetyce, w nielegalnych działaniach militarnych. Tu są odpowiedzi na pytania o sytuację na naszej wschodniej granicy. Ale dlaczego nikt ich nie stawia? Bo Łukaszenka propagandy uczył się od najlepszych, m.in. od cytowanego na wstępie Putina. I dopóki będziemy tę propagandę wspierać, dopóty będziemy dawać się wodzić za nos terrorystom. Tym z Kremla.
Materiał oryginalny: Nie dawajmy się wodzić za nos terrorystom – Kurier Lubelski