Przed kilkoma dniami zrobiło się głośno o Wojskowym Centrum Rekrutacji w Sieradzu, które rozesłało wezwania do stawienia się w WCR. Dostali je między innymi kierowcy, lekarze, informatycy czy specjaliści od logistyki. Internet szybko obiegły informacje o przymusowym poborze do wojska. A jak jest naprawdę?
Wezwanie do stawienia się w WCR nie jest jednoznaczne z powołaniem do wojska. Obowiązująca ustawa o obronie ojczyzny przewiduje dla żołnierzy rezerwy pasywnej (tj. tych, którzy swój stosunek do służby wojskowej uregulowali jedynie poprzez otrzymanie kategorii wojskowej, bez odbycia służby zasadniczej) szkolenia o różnej długości. W przypadku WCR w Sieradzu była tu mowa o 33 dniach szkolenia. Czy wszyscy wezwani dostali nakaz stawienia się na ćwiczenia? Oczywiście nie. Samo wezwanie miało na celu określenie, czy dana osoba podlega warunkom uczestnictwa. Co więcej, jak podało na swoim kanale na portalu Twitter Centralne Wojskowe Centrum Rekrutacji w oficjalnym komunikacie, ćwiczenia w 2023 roku będą „w niewielkim stopniu sięgać po potencjał osób, które posiadają pożądane, przydatne kwalifikacje na potrzeby Wojska Polskiego, a nie odbyły wcześniej szkolenia wojskowego”.
Co więcej, jak uzupełnił później płk. Mirosław Bryś, szef CWCR, decyzje o skierowaniu na 33 dniowe szkolenia będą korygowane, a trzy tysiące osób dostaną wezwania na szkolenia weekendowe w wybranej przez siebie jednostce wojskowej.
Skąd więc liczba 200 tysięcy poborowych? W ustawie o obronie ojczyzny i rozporządzeniach wykonawczych ustalono taką górną granicę rezerwistów mogących podlegać obowiązkowemu przeszkoleniu w 2023 roku. Warto zaznaczyć, górną granicę. Dodatkowo takie same limity obowiązywały w poprzednich latach (poza okresem pandemii, kiedy szkolenia były zawieszone). Powołanie 200 tysięcy rezerwistów na trzymiesięczne szkolenie (a nawet miesięczne) nie będzie więc miało miejsca.
Sytuacja ta pokazała jednak niepokojące trendy. Po pierwsze wystąpiły problemy komunikacyjne po stronie Wojska Polskiego. Niedostateczne oficjalne informowanie pozwoliło na sianie paniki przez media i publicystów internetowych. Nie jest to pierwszy raz, gdy dochodzi do podobnej sytuacji. Organy administracji publicznej, w tym wojskowej, powinny zapobiegać manipulacji szczątkowymi informacjami i uprzedzać podobne sytuacje odpowiednimi komunikatami.
Po drugie, cała burza, która narosła w mediach społecznościowych wokół kwestii poboru pokazała też zróżnicowanie postaw. Właściwie niezależnie od opcji politycznej pojawiły się głosy o konieczności poboru i obrony ojczyzny. Tu warto przytoczyć chociażby słowa posłanki Anny Marii Żukowskiej z Lewicy: „Ktoś musi służyć w armii oraz w przypadku wojny państwo musi dysponować przeszkolonymi poborowymi. Sorry. Najlepiej by było, gdyby wojen nie było. Ale od zarania ludzkości są”.
Dużo głosów jednak było przeciwnych jakiejkolwiek formie poboru. Co ciekawe, wiele takich głosów pojawiło się w środowiskach mocno lewicowych jak i skrajnie prawicowych, tzw. liberalnych lub wolnościowych. Wielu młodych ludzi na Twitterze zadeklarowało chęć ucieczki z kraju na wypadek mobilizacji. Porównywano pobór do niewolnictwa, nazywano przemocą obowiązkowe szkolenia wojskowe. Nie zabrakło odniesień do tzw. fali i nadużyć, które miały miejsce w czasach obowiązkowego poboru i służby zasadniczej.
Tego typu zachowania są niepokojące w dwojaki sposób. Z jednej strony oczywiście postawy takie są antypaństwowe i niezgodne z obowiązkami obywatela zawartymi w konstytucji, a konkretnie w artykule 85, którzy brzmi:
Z drugiej jednak strony stanowią poważne zagrożenie w wymiarze bezpieczeństwa informacyjnego. Manipulacja i granie na nastrojach ludności mogą prowadzić do zwiększenia strachu przed wojną i spadku chęci społeczeństwa do wspierania Ukrainy w jej wojnie obronnej przeciwko Rosji. Dodatkowo tego typu głosy mogą zostać wykorzystane przez rosyjską propagandę na jej użytek. Postawy takie są więc antypaństwowe w dwojaki sposób – niezależnie od poglądów politycznych.
PMB