Niecały miesiąc temu pisaliśmy o tym, że nowy rząd Malezji uchylił powszechnie krytykowaną w tym kraju ustawę „anty fake news”. Jak się jednak okazuje, nie będzie to takie proste. Opozycja właśnie… zablokowała uchylenie.
Zapisy zostały wprowadzone w kwietniu ubiegłego roku przez rząd byłego premiera Najiba Tun Razaka. „Rozsiewaczom fake’ów” groziły drakońskie kary – 6 lat więzienia i / lub grzywna w wysokości 500 000 ringgit (ok. 470 tys. zł).
Przepisy były powszechnie krytykowane. Obawiano się, że zostaną wykorzystane do tłumienia wolności słowa i będą „kneblem” dla opozycji oraz mediów nieprzychylnych władzy.
Sprawa była kontrowersyjna nie tylko dlatego, że w prawie definiowano fałszywe wiadomości jako „wiadomości, informacje, dane i raporty, które są całkowicie lub częściowo fałszywe”, ale także dlatego, że jako sprawcę wskazywano „osobę która w jakikolwiek sposób świadomie tworzy, ofertuje, publikuje, drukuje, rozpowszechnia fałszywe wiadomości lub publikacje zawierające fałszywe wiadomości”. Jak widać, jest to dość pojemna definicja i niemal na równi stawia twórcę z osobą, która np. udostępni post w sieci społecznościowej.
Ustawa wzbudziła również obawy międzynarodowe. Wszystko dlatego, że zakładała iż obcokrajowcy mogliby być ścigani, gdyby fałszywe wieści „dotyczyły Malezji lub malezyjskiego obywatela”. Co to konkretnie oznacza? Póki co nie było chyba takiego przypadku, jednak zgodnie z ostatnią decyzją prawo wciąż obowiązuje.
Sprawa „przepisów anty fake’owych” powróciła po wyborach – przypomnijmy, że w ich wyniku Najib Razak i jego partia stracili władzę w Malezji. W sierpniu wydawało się, że i prawo przechodzi do historii. Jak się jednak okazuje, bój będzie trwał.
Malezyjskie media określają sytuację jako „pierwsze poważne wyzwanie dla nowego rządu premiera Mahathira bin Mohamada. Wszystko dlatego, że Senat, czyli – podobnie jak w Polsce – wyższa izba parlamentu, jest nadal zdominowany przez opozycję kierowaną przez pokonaną koalicję Barisan Nasional (BN). Powoduje to, że może ona blokować niewygodne dla siebie przepisy (lub ich uchylenie).
Rządzący twierdzą, że przepisy nie są konieczne, bo obowiązująca ustawa o komunikacji i multimediach z 1998 r. jest wystarczająca.
Warto pamiętać, że także w Polsce rozważano wprowadzenie podobnych przepisów. Jeszcze w grudniu 2017 roku mówiła o tym ówczesna minister cyfryzacji Anna Streżyńska: „W świecie cyfrowym, który zaczyna ogarniać całą naszą rzeczywistość, manipulacji może być znacznie więcej. To może być manipulacja definicjami, przekazem, informacjami encyklopedycznymi. To wreszcie może być zorganizowany atak powodujący zniekształcenie masowego przekazu i masowego odbioru opinii publicznej”. Póki co nie ma ani Anny Streżyńskiej (w rządzie), ani ustawy (w ogóle).
CNN World / inf. własna