Rosja sprawnie posługuje się całą machinerią propagandową i dezinformacyjną. Robi to od stuleci i czyni to bardzo efektywnie. Podniosła do rangi sztuki używanie instrumentów informacyjnych i dezinformacyjnych i sztuka ta jest wykorzystywana przez nią do realizacji interesów strategicznych. Podobnie jak wykorzystywanych jest wiele innych elementów, które wcale nie są – przynajmniej na pierwszy rzut oka – instrumentami polityki zagranicznej, jak np. surowce naturalne czy energetyka. To samo dotyczy miękkiej warstwy, czyli np. kultury i narracji historycznych, używanych przez Rosję do budowania pewnej określonej wizji świata, tak na użytek wewnętrzny, jak i zewnętrzny.
Takim instrumentem jest też film. Włodzimierz Lenin miał powiedzieć, że film jest najważniejszą ze sztuk, bo dzięki obrazom można kształtować umysły i emocje nawet ludzi nieumiejących pisać i czytać, a takich 100 lat temu była w Rosji przeważająca większość. Dziś mechanizm ten działa tak samo, choć zmieniły się instrumenty i metody – mówi się o storytellingu i „budowaniu narracji”. Co nie znaczy wszakże, że film stracił znaczenie. Przeciwnie, może być i jest bardzo użytecznym narzędziem.
Jeśli chodzi o rosyjską kinematografię, trzeba mieć świadomość, że Rosjanie mają znakomite, głęboko zakorzenione tradycje filmowe i artystyczne. W Związku Radzieckim powstało wiele filmów ważnych dla kinematografii światowej, i powstawały niemal od początku jej istnienia. W 1925 Siergiej Eisenstein nakręcił „Pancernik Potiomkin”, film artystycznie znakomity, choć naturalnie mający ideologiczny i propagandowy wydźwięk. Sojusz sztuki i polityki miewał jednak wzloty i upadki – tenże sam Eisenstein w 1938 r. nakręcił „Aleksandra Newskiego,” film obsadzony samymi gwiazdami, zrobiony z ogromnym rozmachem, z muzyką Siergieja Prokofiewa. Akcja filmu osadzona jest rzecz jasna w średniowieczu, ale przekaz ideologiczny odnosił się de facto do aktualnej sytuacji, tj. do napięć między Związkiem Radzieckim a Trzecią Rzeszą. Filmowi Krzyżacy nosili nawet hełmy, które przypominały hełmy armii niemieckiej. Sytuacja się jednak zmieniła – po pakcie Ribbentrop-Mołotow film stał się oczywiście „nieprawilny”, jako szkalujący przyjaciół. Wkrótce jednak sytuacja ponownie się zmieniła i w 1941 r. film znów stał się aktualny i ponownie można go było wykorzystywać do urabiania serc i umysłów sowieckiego społeczeństwa.
Po II wojnie światowej radziecka kinematografia rozwijała się prężnie. Z powodów politycznych i ideologicznych, tj. jako użyteczny dla władzy instrument, ale również z powodów banalnie obiektywnych: Rosja zawsze miała wielu wybitnych, utalentowanych artystów i twórców. W efekcie radzieckie filmy wielokrotnie były nagradzane na świecie. Nagrodę Oscara otrzymała „Wojna i pokój” (1968), „Dersu Uzała” (1975) i „Moskwa nie wierzy łzom” (1980) – w czasach, kiedy Oscar znaczył naprawdę wiele, a w dodatku były to przecież filmy zza „żelaznej kurtyny”. Do klasyki światowej kinematografii weszło wiele radzieckich filmów wojennych, np. Lecą żurawie (1957), Tak tu cicho o zmierzchu (1972), Idź i patrz (1985).
Oczywiście nie kręcono samych arcydzieł, oczywiście nie kręcono wyłącznie filmów wojennych. Niemniej trzeba mieć na uwadze, że wszystkie filmy radzieckie musiały nieść określony przekaz ideologiczny, nawet jeśli pośrednio tylko serwowany widzom, były też cenzurowane. Należy też podkreślić, że temat wojny był bardzo istotny i podchodzono do niego w sposób poważny, monumentalno-martyrologiczny (uzupełniany naturalnie ideologicznie). Takie podejście wynikało po części z nastrojów społecznych – przez wiele lat po wojnie funkcjonowała ona w pamięci zbiorowej przede wszystkim jako ogromny dramat i tragedia (m.in. z tego powodu obchodzono Dzień Zwycięstwa 9 maja, ale raczej refleksyjnie, skromnie i bez parad wojskowych). Jednocześnie II wojna światowa, która w Rosji zwana jest „wielką wojną ojczyźnianą”, stawała się coraz ważniejszym czynnikiem, budującym tożsamość państwa i społeczeństwa (nie narodu, naturalnie) radzieckiego.
Kiedy Związek Radziecki się rozpadł, jego sukcesorka Rosja weszła w trudny okres, musiała się zmagać z głębokim kryzysem ekonomicznym, społecznym, politycznym i tożsamościowym. Podupadła także kinematografia. Mimo to w latach 90. powstało wiele świetnych filmów, ze znakomitym obrazem Spaleni słońcem z 1994 r., w reżyserii Nikity Michałkowa. Ten wstrząsający film jest niemal, niczym „Makbet” Szekspira, socjologiczno-politologicznym studium tyranii – i został nagrodzony Oscarem.
Jednak gdy do władzy doszedł Władimir Putin, rosyjska kinematografia powróciła do przekazu ideologicznego, i to na nieporównanie szerszą skalę. Poniekąd wynika to także z tego, że Moskwa zorientowała się, iż podobnie jak instrumenty ekonomiczne, przyciąganie i przekonywanie ludzi przy pomocy dobrze przygotowanego przekazu, dobrej opowieści oddziałującej na emocje, jest skuteczniejsze niż hard power i brutalne, nacechowane otwartą arogancją, realizowanie własnych interesów przy użyciu „tradycyjnych”, twardych narzędzi. Zwłaszcza że Rosja zaczęła w tym okresie „wstawać z kolan”, m.in. intensywnie odbudowując swoje znaczenie i wpływy na terytorium dawnego ZSRR oraz lansując przy tym koncepcję „ruskiego świata”. A że russkij mir w dużej mierze ma fundamenty kulturowe, nie można było nie dostrzec i nie wykorzystać kultury jako narzędzia oddziaływania. Zwłaszcza że rosyjska kultura cieszyła się uznaniem na świecie, wciąż jest kojarzona z wielkimi pisarzami, kompozytorami, malarzami, sportowcami czy wreszcie filmowcami.
W efekcie w XXI w. w rosyjskie kino związane jest w dużej mierze z określoną narracją, w której można wskazać wiele wątków. To na przykład swego rodzaju „sojuzonostalgia”: Związek Radziecki nie był przecież taki zły, żyliśmy tam, to było wielkie państwo i potęga. Przykładem tego może być Dziewiąta kompania Fiodora Bondarczuka z 2004 r. To produkcja o wojnie w Afganistanie, rzekomo oparta na faktach, ale w istocie jedynie luźno inspirowana pewnymi wydarzeniami. Oczywiście nie ma w niej słowa o tym, że to Związek Radziecki zaatakował Afganistan – nie jest to przecież istotne. Ważna jest natomiast narracja, że żołnierze pochodzący z różnych stron ZSRR dzielnie walczyli za ojczyznę, która się o nich nie troszczyła i trochę o nich zapomniała, a przecież oni ją kochali. Co warto podkreślić, film zrobiono z wielkim rozmachem, niczym amerykańskie „superprodukcje” i blockbustery – w kolejnych latach stało się to zresztą regułą.
Pojawiły się też inne ważne wątki. Jednym z nich jest gloryfikacja carskiej Rosji. Świetny przykład stanowi film biograficzny o admirale Kołczaku pt. Admirał (2008 r., reż. Andriej Krawczuk). Możemy się z niego dowiedzieć przede wszystkim tego, że w carskiej Rosji „kapało od złota”, były tam wyłącznie piękne kobiety w cudownych kreacjach oraz przystojni mężczyźni w pięknych mundurach. Inny wątek to oczywiście „wielka wojna ojczyźniana”. Nie jest to przypadek, bo pamięć o tej wojnie, podniesiona już właściwie do rangi mitu, stanowi jeden z kluczowych fundamentów dzisiejszej tożsamości państwowej i narodowej Rosji. Rokrocznie do rosyjskich kin trafia ok. 200 filmów rodzimej produkcji i wiele z nich to filmy wojenne (bojewiki), ponadto produkuje się wiele seriali telewizyjnych. Przemysł filmowy jest potężny i szczodrze finansowany przez państwo, które wymaga, by filmy niosły określony przekaz. Wśród wielu takich produkcji wojennych był np. hit kinowy z 2008 r. pod tytułem Jesteśmy z przyszłości. Film opowiadał o grupie młodych ludzi, żyjących we współczesnej Rosji i prowadzących bezrefleksyjny i konsumpcyjny tryb życia (w domyśle: jak na Zachodzie). Kiedy trafiają do wojska, przypadkiem przenoszą się w czasie i muszą zmierzyć się z faszystami podczas wielkiej wojny ojczyźnianej. Po powrocie do współczesności zmieniają swoje dotychczasowe postępowanie i są już dobrymi patriotami. Film cieszył się tak dużą popularnością, że nakręcono jego ciąg dalszy. Cechą wspólną tego rodzaju filmów jest to, że pokazują martyrologię Rosjan w czasie wojny oraz bohaterstwo Armii Czerwonej, która ostatecznie zawsze wygrywa i pokonuje nazistów. Nikomu nie przeszkadza, że konkretne historyczne wydarzenia przedstawiane są całkowicie fałszywie. W 2016 r. nakręcono np. „28 panfiłowców” – film opowiada o bohaterskiej walce, stoczonej rzekomo przez grupę czerwonoarmistów w 1941 r., mimo że już od dawna wiadomo, że to wydarzenie nigdy nie miało miejsca. Tego jednak przeciętny widz nie wie.
Nawet wielki Nikita Michałkow, obecnie bliski przyjaciel Putina, nakręcił w 2010 r. kontynuację „Spalonych słońcem” – będącą w odróżnieniu od pierwszej części z 1994 r. obrzydliwą propagandówką, z której wynika m.in. że może i NKWD to byli socjopaci, wybijający zęby młotkiem, ale to z miłości do ojczyzny, a przecież wszyscy kochamy ojczyznę, czyż nie?
Inną grupę stanowią filmy historyczne czy raczej – pseudohistoryczne, przedstawiające pewną narrację dotyczącą przeszłości Rosji. Sięga się przy tym do średniowiecza (filmy o Jarosławie Mądrym i Aleksandrze Newskim) i głębiej nawet, czego przykładem „Wiking” Andrieja Krawczuka z 2016 r. – łączy te produkcje takie pokazywanie Rusi Kijowskiej, by nie było wątpliwości, że jedyną jej spadkobierczynią jest Rosja. Dla Polaków interesujący może być Rok 1612 Władymira Chotinienki z 2007 r., pokazujący złych, bezwzględnych i okrutnych oraz bezustannie przeklinających polskich husarzy, którzy konno szarżują na mury miasta, ale dzielnie i skutecznie przeciwstawia się im prosty rosyjski lud, pełen patriotyzmu i mistycyzmu. Podobnie narracja przebiega w luźnej ekranizacji powieści Nikołaja Gogola pt. Taras Bulba (2009), w której Polacy prześladują i gnębią mieszkańców Rusi, którzy nie dzielą się na Ukraińców i Rosjan, bo stanowią wszak jeden naród – co jest jednym z fundamentów koncepcji „ruskiego świata”.
W wielu filmach i serialach pojawiał się wątek czeczeńskich terrorystów, diabolicznych i podstępnych. Często filmowe czarne charaktery posługiwały się też językiem angielskim, a także zachodnim wyposażeniem i uzbrojeniem. Jeśli pojawiali się Polacy, to zwykle w roli najemników i zaciekłych rusofobów. Po 2014 r. i aneksji Krymu pojawił się też nowy wątek, czyli źli Ukraińcy, którzy używają faszystowskich pozdrowień, gwałcą, mordują i palą – zwłaszcza w Donbasie, zaś dzielni Rosjanie chronią ludność cywilną i przywracają porządek oraz dostarczają pomoc humanitarną.
Przykładów tego rodzaju produkcji są dziesiątki. I oczywiście nie tylko w Rosji filmowcy dość „luźno” podchodzą do wydarzeń historycznych. Dość przypomnieć wielkie hollywoodzkie przeboje, jak chociażby „Braveheart” czy „Pearl Harbor”. Metaforycznie ujmując, tyle mają wspólnego z historią, ile wspólnego ma demokracja z demokracją ludową. Z drugiej strony, w Rosji nadal są twórcy, którzy potrafią robić wybitne filmy i czasem takie robią. Przykładami mogą być „Lewiatan” Andrieja Zwiagincewa czy „Ładunek 200” Aleksieja Bałabanowa. To jednak wyjątki, generalnie bowiem rosyjskie filmy, zarówno fabularne, jak i dokumentalne, zwykle bardzo dobre pod względem warsztatowym, utrwalają w społeczeństwie rosyjskim pewien obraz Rosji i otaczającego ją świata. Przy czym, o ile pseudohistoryczne filmy zachodnie to po prostu popkulturowe produkty, których celem jest przynoszenie zysku, o tyle znaczna część produkcji rosyjskich, finansowana przez państwo, z premedytacją wpływa na świadomość i poglądy społeczeństwa. To także element rosyjskiej soft power, mający wpływać nie tylko na społeczeństwo rosyjskie, ale i audytorium zewnętrzne – Rosja stara się brać przykład z rozmachu i ekspansywności amerykańskiego przemysłu filmowego (podobnie zresztą czynią Chiny), jednak w przypadku Rosji istotne jest, że najważniejsza ze sztuk służy jako instrument władzy.
W efekcie Rosjanie są przekonani, że ich kraj nigdy nikogo nie napadł, a tylko wyzwalał i bronił, zaś całe zło pochodzi z zewnątrz, w tym – podkreślmy – w dużej mierze z Polski. Ważne, byśmy o tym pamiętali, bo u nas też pojawiają się niestety różne prorosyjskie wypowiedzi i środowiska. Kręgi te chyba nie zdają sobie sprawy, w jaki sposób Polskę przedstawia się w Rosji i jak bardzo jej wizerunek jest tam negatywny. Co prawda obecnie Rosjanie niezbyt chętnie chodzą do kina na filmy wojenne z ostatnich lat, np. pokazujące wojnę w Donbasie, ale to niewiele zmienia. Na pewno nie zmienia ich stosunku do wojny i do Ukrainy.
Jakub Olchowski