Byliśmy na wschodzie Ukrainy, na Donbasie, w Bachmucie. Widzieliśmy to miasto w tumanie pożarów i wybuchów. Drogi oddechowe wypełniał gryzący dym i smród trotylu. Widzieliśmy zrujnowane domy, wypatroszone przez bomby mieszkania, zniszczone całe ulice, zerwane linie energetyczne, leje po bombach o głębokości 6 metrów. Słyszeliśmy nieustający huk eksplozji.
Rosyjskie bomby nie oszczędziły miejscowego kościoła pod wezwaniem Matki Bożej Różańcowej. Ponad 100-letnia katolicka świątynia, zbudowana przez naszych rodaków częściowo została pozbawiona dachu, uszkodzona jest wieża, zniszczone witraże. Świątynie obserwowaliśmy tylko z okien pojazdu: pilotujący nas żołnierze w tym miejscu absolutnie nie pozwalali nam wyjść, niebezpieczeństwo potwierdziły głośne eksplozje.
Tam gdzie niedawno był targ, który jeszcze w listopadzie Państwu opisywałem, dziś stoją ostrzelane budynki. Nie ma sprzedających, nie ma kupujących. Ktoś pospiesznie zabierał resztki sprzętu ze swojego sklepu. To zresztą jedna z niewielu cywilnych osób, którą dostrzegliśmy w tym zrujnowanym mieście. Ciężko sobie wyobrazić, by w tym miejscu jeszcze żyć. Więcej mieszkańców spotykaliśmy w nieodległej wiosce na linii frontu. Zrujnowana szkoła, część budynków kompletnie zniszczona. Kilka z budynków zostało zrównanych z ziemią kilkanaście godzin przed naszym przyjazdem.
Ostrzału dokonał rosyjski czołg. Pozycje wroga od tego miejsca można liczyć zaledwie w setkach metrów. Pomimo tego niedaleko stamtąd w swoim domu pozostał 28-letni mężczyzna. Mieszka faktycznie na linii frontu pod ostrzałem z całą rodziną, z żoną i małymi dziećmi. Nie wyjechał, bo bardziej się boi niepewnego losu, niż latających nad domem bomb i pocisków.
Inną rodzinę spotykamy na drodze w kierunku Torecka. Małżeństwo z nastoletnią córką każdego dnia na piechotę chodzi do miasteczka, by córka mogła skorzystać z internetu i ściągnąć materiały do zdalnej nauki, a rodzice żeby mogli naładować telefony. Od 5 miesięcy nie mają u siebie prądu. A potem wracają do domu, do domu na linii frontu. Oni też nie chcą wyjechać, nawet jeśli te tereny mogłyby dostać się pod rosyjską okupację.
Niektórzy z mieszkańców serdecznie pozdrawiali ukraińskich żołnierzy, inni milczeli, ale byli też tacy, którzy nie ukrywali swojej wrogości. Towarzyszyliśmy jednej z elitarnych ukraińskich jednostek. Ci ukraińscy żołnierze walczą z pełnym przekonaniem co do potrzeby i znaczenia tego co robią. Niektórych poznaliśmy jeszcze na Majdanie, inni przyłączyli się już po 24 lutego ub. r. Dla niektórych walki pod Bachmutem są pierwszym tego typem bojowym doświadczeniem. Momentem, gdy w walce trzeba zabijać widząc wroga, czasem patrząc mu w twarz. Rozumiemy, jak przez te ostatnie miesiące oni wszyscy się zmienili. Więcej mają na twarzach powagi, czasem smutku, ale nie lęku, wręcz przeciwnie: bije od nich nieustępliwość i determinacja. Tym większa im więcej zostało rannych i zginęło ich kolegów, dowódców, czy podkomendnych. Gdy przygotowują się do bojowych zadań, nie zalewali się łzami, nie trzęśli się ze strachu. W skupieniu zbierali sprzęt i ruszali na swoje pozycje. Nad ranem tak samo cicho wracali umorusani w błocie, wycieńczeni, ale nie dający tego po sobie znać. Widząc polskich dziennikarzy jak zawsze serdecznie się witali i krótko odpowiadali na nasze pytania: „wszystko w porządku, wygramy”. Nie chwalą się ilu zabili wrogów, ale też nie mówią o swoich rannych i zabitych. Ale my już wiemy kogo z nami więcej nie będzie…
Widzieliśmy też jak do przyfrontowego medycznego punktu stabilizacyjnego trafiają ranni. Wnoszono żołnierza z postrzałemw brzuch, a jego ranny w nogę kolega pomagał we wnoszeniu rzeczy prosząc by na niego nie zwracać uwagi. Rozmawiamy z ukraińską lekarką wojskową. Piękna kobieta opowiada nam o swojej rodzinie: jej synek został z dziadkami gdzieś w centralnej Ukrainie, a mąż walczy na froncie. Czasem nie mają kontaktu po kilka dni i wtedy ona boi się o męża, bo przecież codziennie widzi co ta walka może oznaczać.
Pod zaimprowizowanym punktem medycznym, w którym często lekarze są zmuszeni do prowadzenia niezwykle skomplikowanych operacji, stoi kilka par noszy. Wszystkie we krwi i błocie. Nie ma czasu na dokładne ich umycie. Sam punkt stabilizacyjny nie jest też bezpieczny. Na zewnątrz słychać eksplozje. Gdy już wracamy do Kijowa, od spotkanych ukraińskich dziennikarzy dowiadujemy się o zbombardowaniu przez Rosjan jednego z punktów medycznych. Ale to nie ten nam znany i na szczęście podczas rosyjskiego ataku nikt nie zginął.
Obserwowaliśmy ukraińskie lotnictwo w akcjach w pobliżu Bachmuta. Widząc ukraiński samolot na niebie wykonujący szybkie manewry i wyrzucający z siebie kolejne flary, zastanawialiśmy się ile trzeba mieć odwagi, by w takim miejscu pilotować samolot nad terytorium wroga. Gdy już w Charkowie spotykaliśmy się z wolontariuszami Caritasu jeden z nich opowiada o swoim synu, 26-letnim pilocie, który zginął w sierpniu ubiegłego roku podczas wykonywania zadania bojowego. Ojciec mówi o tym ze strasznym bólem, ale z godnością dodaje, że syn ma otrzymać tytuł Bohatera Ukrainy. O walczącym ojcu i synu opowiada nam komendant policji w jednym z przyfrontowych miasteczek: ojciec zginął w boju rano, syn zginął tego samego dnia wieczorem gdy rakieta spadła na ich bazę, to były akurat jego urodziny. Policjant też stracił ojca: tzw. separatyści zabili go w okupowanej Horliwce w 2015 roku. Policjant, który urodził się na Donbasie, który brał udział w obronie Mariupola wierzy w zwycięstwo Ukrainy i powrót Donbasu i Krymu do ojczyzny. I podkreśla, że nie jest jedynym mieszkańcem Donbasu, który tak myśli, że jest ich wielu, że wielu tak myśli też na terenach okupowanych. Dziś ukraińscy policjanci często wykonują również zadania o charakterze wojskowym i wielu z nich już do swych domów nie powróci. W wejściu do komendy stoją zdjęcia szefostwa ukraińskiego MSW, które zginęło w katastrofie śmigłowca w Browarach. Prezydent Zełenski, nie określając do końca przyczyn tej tragedii, jednoznacznie stwierdza, że nie doszłoby do niej gdyby nie wojna. I jest to prawda, bo skutki wojny odczuwa cała Ukraina.
Gdy wieczorami siadaliśmy z ukraińskimi żołnierzami do rozmów przy papierosach i fajce wciąż powracał temat niemieckich czołgów. Dziękowali prezydentowi Dudzie za obietnicę przekazania Leopardów i kpili z Scholza nie wierząc, że Niemcy czołgi przekażą. „Przecież wiecie, że oni siedzą w rosyjskiej kieszeni. Powinno się ich sądzić za korupcję i zdradę” – ostro stwierdza ukraiński oficer. I dodaje: „Sami to wszystko widzieliście i wiecie, że pomoc Zachodu mogłaby to zatrzymać albo Moskwa będzie i u was”. To prawda, widzieliśmy miejsca, w których dziennie giną dziesiątki, a może i setki ukraińskich żołnierzy, ale także cywilów, widzieliśmy niewyobrażalną skalę zniszczeń domów i cywilnej infrastruktury. Ciężko, wracając z tego piekła, pogodzić się z tymi politycznymi targami, licytacjami, przepychankami, które rozgrywają się wśród zachodnich sojuszników. Każda godzina salonowych rozmów na zachodzie oznacza kolejne ofiary i daje większe szanse na zwycięstwo moskiewskich bandytów.
Paweł Bobołowicz