Rosyjska agencja RIA Novosti znów straszy swoich czytelników rzekomymi „polskimi najemnikami”. Jak powiedział w rozmowie z nią Władimir Rogow, okupacyjny rosyjski szef administracji obwodu zaporoskiego, na linii frontu strona ukraińska w rejonie Zaporoża miała zgromadzić ich ponad 5 tysięcy. Oprócz tego mają być tam rzekomo Gruzini i bojownicy Państwa Islamskiego. To nie pierwszy przypadek, gdy „polscy najemnicy” służą kremlowskiej propagandzie do budzenia nastrojów prowojennych i antyzachodnich, usprawiedliwiania porażek i wpadek na froncie.

W rosyjskojęzycznych mediach doniesienia o „polskich najemnikach” pojawiły się już od początku konfliktu w Ukrainie w roku 2014. W maju tamtego roku samozwańczy mer Słowiańska Wiaczesław Ponomariow twierdził, że wśród ofiar o stronie ukraińskiej znaleźli się pracownicy firmy założonej przez polskiego ministra spraw wewnętrznych Bartłomieja Sienkiewicza, która – jak się później okazało – wówczas od roku już jednak nie istniała. Leonid Baranow, minister bezpieczeństwa państwowego samozwańczej „Donieckiej Republiki Ludowej” wyliczał, że w walkach w Donbasie bierze udział dokładnie 105 „polskich najemników”. Przy czym źródeł tych rewelacji i dowodów na ich prawdziwość nie podawał.  W 2016 roku separatyści twierdzili, że w Ługańskiej Republice Ludowej ponoć widziano Polaków, którzy mieli biało-czerwone naszywki, a na samochodach napis „Szakale”, zaś w pobliżu miejsc ich zakwaterowania odnotowano porwania kobiet. W 2017 roku w Donbasie miały się pojawić z kolei polskie snajperki. Separatyści mówili – w zależności od wersji – o grupie 20 lub 30 wyborowych żołnierek z Polski, ale też Litwy i Łotwy, które miały znaleźć  się na przedmieściach Doniecka. Nieco wcześniej RIA Novosti pisała o „setkach Polaków”, którzy mieli zginąć w trakcie walki na wschodniej Ukrainie.

W październiku 2018 r. Andriej Maroczko, przedstawiciel milicji „Ługańskiej Republiki Ludowej” twierdził, że w rejon linii kontaktu (frontu) „przybyło do trzydziestu żołnierzy wyposażonych w broń NATO i rozmawiających po polsku”. Te ostatnie rewelacje zweryfikował jako fake news swego czasu nasz portal. Na zadane przez nas pytanie w tej sprawie dowództwo ukraińskich Zjednoczonych Sił Operacyjnych odpowiedziało, iż na tym terenie „znajdują się wyłącznie żołnierze ukraińscy”. Również żadne inne przesłanki nie wskazywały na prawdziwość twierdzeń separatystów.

Po raz kolejny milicja „Donieckiej Republiki Ludowej” „dostrzegła” „polskich najemników” w lutym 2022 roku, tuż przed inwazją na Ukrainę. W Donbasie miały się zjawić dwa oddziały po około 20 osób, których celem miało być „zastraszanie miejscowej ludności”. Z perspektywy czasu można to postrzegać jako jeden z elementów propagandowego usprawiedliwienia ataku na Ukrainę. Bowiem taka (dez)informacja wzmacniała sugestię, że separatyści są „zagrożeni przez NATO”.

Po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji, „polscy najemnicy” zaczęli pojawiać się coraz częściej na łamach prokremlowskich mediów, zwłaszcza w miejscach, gdzie rosyjskim wojskom wyraźnie nie szło. Częstotliwość doniesień o ich obecności nasiliła się we wrześniu, wraz z porażkami armii rosyjskiej. Na rosyjskich kanałach telegramowych pojawiały się relacje żołnierzy, którzy rzekomo widzieli „polskich najemników” idących na czele ukraińskiej ofensywy w obwodzie charkowskim. Pod koniec tego miesiąca samozwańczy reporter wojenny WarGonzo opublikował rozmowę z zastępcą dowódcy rosyjskiego batalionu o pseudonimie „Lubier”, walczącym w rejonie Łymania. Według jego słów w działaniach okrążających to miasto mieli brać udział najemnicy z Polski i Rumunii. „Przechwyciliśmy przez sieć rumuński język. Polacy to w ogóle, [zachowują się tak] jakby to była ich ziemia” – twierdził „Lubier”.

W październiku RIA Novosti pisało o okrucieństwach „polskich najemników”. Rosyjska agencja powołała się na „anonimowego świadka”, który opowiadał o rzucaniu przez nich granatami i strzelaniu do cywilnych kolaborantów w obwodzie charkowskim. Rozpoznać miał ich zaś po tym, że język rosyjski przeplatali niecenzuralnym słowem na literę „k”, które jednak oprócz Polski bywa używane również przez mieszkańców zachodniej części Ukrainy. Później w rosyjskich mediach społecznościowych plotka, że w jakimś miejscu walczą „Polacy”, przewijała się niemal za każdym razem, gdy wojska ukraińskie udanie atakowały lub się broniły. Według prokremlowskiego blogera Rybara „polscy i amerykańscy najemnicy” brali też udział w ostatniej udanej ofensywie zakończonej zdobyciem Chersonia, oni też mieli przełamać obronę w kluczowej miejscowości Snihuriwka. Jak zauważył autor facebookowego fanpage „Ukraina: wojna” sama wzmianka o pojawieniu się „polskich najemników” stanowi pośrednie świadectwo, że na danym odcinku frontu Rosjanie ponoszą naprawdę duże straty.

A jak w rzeczywistości wygląda udział Polaków w działaniach w Ukrainie? Na ten temat brakuje oficjalnych danych. Zwłaszcza, że służba w obcej armii bez zezwolenia ministra obrony narodowej zagrożona jest karą od 3 miesięcy do lat 5 więzienia. Jedynym, który nie ma żadnych wątpliwości w tej dziedzinie, jest rosyjskie Ministerstwo Obrony, które w lipcu z zadziwiającą dokładnością podało, że od początku „operacji specjalnej” do Ukrainy z Polski przyjechało 1835 najemników, z których 544 zginęło, a 347 wróciło do kraju.

W 2018 roku z polskich danych wywiadowczych, upublicznionych po posiedzeniu sejmowej komisji ds. służb specjalnych, wynikało, że po stronie ukraińskiej w Donbasie mogło walczyć w sumie około 10 osób z polskimi paszportami. Przy czym miały być to głownie osoby o ukraińskich korzeniach. Kilku Polaków biło się także po stronie separatystów. Pod koniec lutego 2022 roku w Ukrainie powstał Międzynarodowy Legion Obrony Ukrainy. Już w marcu poinformowano, że zgłosiło się niego około 20 tys. ochotników z całego świata. Jak jednak podawał w czerwcu rzecznik Legionu, Damien Magrou, największą grupę żołnierzy formacji stanowią obywatele USA i Wielkiej Brytanii, a dopiero w dalszej kolejności: Rzeczpospolitej, Kanady, państw bałtyckich i krajów skandynawskich. Są obywatele naszego kraju, zwłaszcza pochodzenia ukraińskiego, którzy służą w narodowych formacjach Sił Zbrojnych Ukrainy. Na froncie działają też złożone z Polaków grupy pomocy medycznej. Wszyscy oni są ochotnikami, którzy walczą raczej ze względów ideologicznych albo chęci przeżycia przygody, i choć dostają żołd, nazywanie ich najemnikami w zdecydowanej większości przypadków jest zupełnie nieuzasadnione. 

Skoro Polacy stanowią tylko nikłą część sił zmagających się z rosyjską agresją, a zapewne nie są najliczniejszą grupą cudzoziemców walczących po stronie Ukrainy, dlaczego to oni stanowią największy straszak na rosyjskich żołnierzy? Po pierwsze wynika to z lekceważenia, jakie Rosjanie żywią wobec Ukraińców. Nie do pomyślenia jest dla nich, że pogardzane „chachły” i „banderowcy” bezlitośnie leją „drugą armię świata”. Zwłaszcza, że dla rosyjskiej propagandy Ukraina jest „państwem fikcyjnym”, „sztucznym”, którego większość obywateli nie posiada prawdziwej świadomości narodowej. Stąd własne porażki przypisuje wyłącznie wsparciu Ukraińców przez NATO, nie tylko materialnemu, ale również w wyborowych żołnierzach. Dla Kremla posługiwanie się tego typu dezinformacją wzmacnia także narrację o Rosji jako „oblężonej twierdzy”, muszącej zmagać się z całym kolektywnym Zachodem i zagrożonej zniszczeniem przez jego siły. Skierowana jest głównie na rynek wewnętrzny, mając zwiększać konsolidacje społeczeństwa wokół władzy i usprawiedliwiać jego porażki. „Przecież nie przegrywamy bitew z Ukrainą, ale z całym zachodnim światem” – zdaje się mówić Kreml.

Polska jako źródło rzekomych „wyborowych najemników” stanowi dla rosyjskiej propagandy dość oczywisty wybór. Z silnie antyputinowsko nastawionymi rządem i zdecydowaną większością społeczeństwa, bliskim sojuszem z Ukrainą i USA, rozbudowaną jak na obecne standardy Unii Europejskiej armią, jest idealnym upostaciowaniem „zagrożenia” płynącego dla Rosji z zachodu. I to „zagrożenia” „czającego się” bezpośrednio u jej granic. Dlatego informacje o polskich najemnikach w RIA Novosti będą jeszcze przez jakiś czas wieszczyć rosyjskie klęski na froncie albo służyć do odwracania od nich uwagi. Tak jak zapewne było i w tym przypadku, bo jeśli na kluczowym kierunku zaporoskim czaiło się 5 tysięcy „najemników”, którzy byli gotowi odciąć rosyjskie wojska po prawej stronie Dniepru, to Kreml może przecież ogłosić społeczeństwu, że katastrofalny odwrót z Chersonia uratował rosyjską armię.

ToMa